Rankiem wyruszyliśmy z Krabi do Nakhon. Nie obyło się oczywiście bez komplikacji, bo nie jest oczywiste, że autobusy odjeżdżają z dworca autobusowego... Przekonani, że tak właśnie jest niestety musieliśmy wrócić się z powrotem do centrum gdzie pod sklepem, nigdzie nieoznakowany był przystanek busów do Nakhon. Kupiliśmy bilety i poinformowali nas, że bus odjeżdża o 9, jednak gdy minęła 9.00 godzina odjazdu już nagle zmieniła się na 10.00 ( bo jak przypuszczamy nie odpłacało im się jechać, bo zebrało się za mało ludzi...) Pierwszy raz się tym zdenerwowałam, potem już przestaliśmy zwracać uwagę na takie rzeczy jak czas odjazdu, przyjazdu i czas jazdy, do którego zawsze trzeba było dodać 2 godziny extra. Generalnie tam się nikomu nie spieszy. Autobus co chwilę się zatrzymuje, bo wysiadają lub wsiadają ludzie niekoniecznie na przystankach, tylko po prostu przy drodze. Oczywiście obowiązkowa jest przerwa minimum 15 minut w trakcie trasy. Jest to poniekąd zrozumiałe, bo w autobusach nie ma toalety, a podróż 200 km zajmuje 5 godzin, więc przerwa na toaletę być musi. W busie zero turystów, kierowca ani słowa po angielsku. Wysadzili nas w Nakhon na środku jakiejś ulicy i w sumie nie wiedzieliśmy, w którą stronę mamy iść. Na dodatek zaczął padać deszcz... i już od początku nie przypadło nam to miasto do gustu. W końcu znalazł się ktoś kto cokolwiek kumał po angielsku i wskazał nam świątynie. Zamykali już o 15, więc mieliśmy tylko 1.5 godz. na zwiedzanie, do tego z plecakami, z którymi (przynajmniej ja :) ) nie potrafiłam się długo poruszać. Świątynie ładne, stare, mające swój klimat. Bylismy i na terenie świątyn i chyba w całym Nakhon jedynymi białymi ludźmi... zero turystów... czuliśmy się tam nieco dziwnie i obco. Szybko postanowiliśmy stamtąd uciec- kierunek Surat Thani i Ko Phangan.