Następnego dnia rano już przenieśliśmy się na kolejną wyspę- Ko Phangan. Szybka łódź sprawnie przetransportowała nas z wyspy na wyspę. Pogoda zaczęła się psuć i zrobiło się dość pochmurnie. Na Ko Phangan mieliśmy już wybrany nocleg polecony przez znajomego. Okazało się, że znajduje się on na najbardziej oddalonym krańcu wyspy, w małej zacisznej zatoczce. Plaża Coconut nie miała nic wspólnego ze sławnymi Full Moon Parties. Na dodatek byliśmy jedynymi gośćmi w tym ośrodku, plaże mieliśmy tylko dla siebie. Pomimo tego jakie mogłoby się to wydawać bajkowe, to czuliśmy się tam dziwnie, zero ludzi, do centrum i cywilizacji daleko ( piechotę chyba ze 3 godziny drogi), a w dodatku w ośrodku nie mieli prawie nic do jedzenia, bo nie spodziewali się gości. Właściciele bardzo i mili i sympatyczni, a plaża rajska :) Przy plaży są dobre miejsca do snorkellingu, jednak z powodu złej pogody (były bardzo duże fale i przypływ) nie ryzykowaliśmy wypływania daleko od plaży.